Prowadzenie bloga jest świetną terapią. Dla człowieka skłonnego do filozofowania, każda myśl, która przelatuje przez głowę, zostaje rozebrana na czynniki pierwsze, by sprawdzić, czy może stać się inspiracją dla czegoś fajnego. Czasem zastanawiam się, co bym zrobiła, gdybym bloga nie prowadziła. Pewnie zawracałabym głowę mężowi, zmuszając do odpowiedzi na dziwne pytania, zapewne w najmniej odpowiednim momencie, w środku nocy, kiedy położył by głowę do poduszki, gotowy odpłynąć. To akurat pozostałość po dzieleniu pokoju z siostrą, nocą toczyły się najciekawsze rozmowy, te filozoficzne zwłaszcza, ale mąż tego nie rozumie. Dlatego dziś kładę się na kozetce i oddaję się w Twoje ręce czytelniku, gotowa na analizę.
Dawno, dawno temu uważałam się za osobę cierpliwą, aż doszłam do takiego momentu w moim życiu, kiedy okazało się, że muszę na coś czekać. Przebierałam nogami w miejscu, chciałam już, teraz, zaraz. Tymczasem musiałam czekać na ‘kiedyś’ bliżej nieokreślone i… okazało się, że jeszcze cierpliwości muszę się nauczyć. Ileż pokładów cierpliwości potrzeba, by owej cierpliwości się nauczyć, ale nawet się udało. Kiedy zostałam mamą lekcja cierpliwości zaliczona na piątkę z plusem była jak znalazł. Tłumaczyłam, powtarzałam po milion razy, cierpliwie czekając aż moja tyci Dzidziulka zrozumie, że kontakt nie jest najlepszą zabawką. Cierpliwie poprawiałam porozrzucane książki, tłumacząc, że te książeczki należą do taty i kartki są za delikatne byśmy mogły się nimi bawić. Cierpliwie czekałam na dzień, kiedy zrozumie, że zabraniam nie dla zabawy. Moja cierpliwość popłacała. Byliśmy chyba jedyną rodziną w okolicy, u której książki leżały przy podłodze, na najniższej półce, talerze ze świeczkami wypełnione kamyczkami stały na wysokości pięćdziesięciu centymetrów, a nasze kilku miesięczne wówczas dziecko akceptowało ten fakt i omijało je z daleka. Każdy gość przychodzący z dzieckiem patrzył z niedowierzaniem. Wystarczy być cierpliwym myślałam wtedy. Dziecko prędzej czy później zrozumie, jeśli cierpliwie będziemy tłumaczyć.
Chyba moja cierpliwość zaczyna się kończyć. Suszy mnie w gardle, nudzi się ciągłe powtarzanie, że nie bierzemy tego do buzi. Cierpliwie powtarzam, że nie wspinamy się po fotelach, nawet próbuję gestykulować “no no no!” – kiwając palcem. A wtedy widzę, że tyci paluszek niczym lustrzane odbicie kiwa na boki, słyszę niewyraźnie ‘no no’, zaś uśmiechając się szeroko Domiś wspina się jeszcze wyżej. Zupełnie jakby to była część zabawy i on chciał mi pokazać, że moją kwestię zna na pamięć, sam może sobie pogrozić, poostrzegać, więc ja zamiast się wysilać, mogę po prostu usiąść i patrzeć, bo zaraz da alpinistyczny popis, którego jeszcze nie widziałam. Cierpliwie mówię, że te herbatniki, stojące na najniższym stoliczku, są do jedzenia. Ale małe paluszki, tak uwielbiają zabawę w kruszenie i roznoszenie okruszków po całym domu, że nic sobie ze słów mamy nie robią. Zupełnie, jakbym nie miała się o co czepiać, przecież i tak on pomaga mi odkurzać. I kiedy mówię i mówię niezliczoną ilość razy w ciągu dnia, po raz enty suszy mnie w gardle, nudzi się ciągłe powtarzanie, więc po prostu biorę ten talerz i stawiam wyżej, gdzie tyci paluszki same nie dotkną. I zastanawiam się czasem, czy to Dzidziulka była takim wyjątkowym dzieckiem, które po prostu słowa rodziców brała sobie do serca. Czy może Domiś jest tak wyjątkowym dzieckiem, które słowa rodziców chowa głęboko w kieszeń i dalej robi swoje? Czy może jednak cierpliwość się kończy i właśnie zbliżam się do granicy? Nigdy nie szłam na łatwiznę, bo uważałam, że by wychować dobrego człowieka, trzeba się natrudzić. Nie stawiałam skrzynki z pampersami wysoko, co kilka razy skończyło się pokojem pełnym porozrzucanych nawilżanych chusteczek, bo Dzidziulka swą lalę chciała umyć. Dziś nawet do głowy mi nie przyjdzie, by postawić tę skrzynkę w zasięgu małych rączek. Dziś coraz częściej łapię się na tym, że sytuacje potencjalnie groźne, eliminuję od razu, nie dając nawet memu dziecku kredytu zaufania.
Czy to oznacza, że przez ponad dwa lata po prostu byłam głupia, marnując czas na niepotrzebne nauki, a teraz zmądrzałam? Czy może po prostu moje unikanie ‘zagrożeń’ wynika z faktu, że moja cierpliwość się kończy? Może masz jakąś teorię na ten temat i z chęcią się nią podzielisz? A może masz podobne doświadczenia? No jak to jest, kiedy cierpliwość się kończy?
A może w przypadku Domisia już nie będzie tak łatwo. Może mimo ciągłego powtarzania i tak będzie odwrotnie bo to kwestia charakteru albo płci 😉 wiesz jak to z facetami, uparci są 😀
No właśnie zastanawiam się, czy to moje pokłady cierpliwości się kurczą, czy to jednak kwestia charakteru/płci… i na tę upartość nie ma mocnych 🙂 Pozdrawiam!
Każde dziecko jest inne i mam wrażenie, że to drugie (przynajmniej u mnie) jest przeciwieństwem pierwszego 😀 U mnie też często cierpliwość się kończy. Czekam na nowy dzień i jej nowe pokłady 😉
Myśleliśmy, że Dzidziulka dała nam popalić, ale dopiero gdy na świat przyszedł brat – poznaliśmy prawdziwego ‘terrorystę’, zgodnie wołając, że jednak Dzidziulka była cudnym niemowlakiem 🙂 Tak, cała nadzieja w nowym dniu 🙂
Ja również jestem zdania, że drugie dziecko zazwyczj jest inne. Choć to chyba też kwestia ogarniania dwójki dzieci. Z jednym zawsze jest inaczej. Mamy więcej czasu, nie ma się z kim spierać, rywalizować, wariować.
Moja młodsza córka to istny wulkan energii, który często sprawia, że moja cierpliwość balansuje na granicy. Ale gdy idziemy gdzieś same, tylko we dwie – to rozbrykane na codzień dziecko zachowuje się zupełnie inaczej. Potrafi iść grzecznie za rękę, nie biega w koło wszystkiego, rozumie każdą moją prośbę, ma czas na rozmowę..
Mam wrażenie, że takie chwile sam na sam z każdym dzieckiem z osobna są bardzo ważne, aby przekonać się, że czasami mylnie je oceniamy, a jego zachowanie często podyktowane jest wieloma czynnikami