Po raz kolejny potwierdziła się reguła, że każde dziecko jest inne. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że nasze doświadczenie zdobyte przez dwuletni okres bycia rodzicem jest nieprzydane. Po raz kolejny sprawdzone sposoby okazały się niewłaściwe… Smoczuś podobnie, jak poprzednio, kupiony czekał na maluszka, zanim ten pojawił się na świecie. Tak, na czarną godzinę, na wszelki wypadek, by w razie kryzysu, który zapewne nastąpiłby w najmniej właściwym momencie, nie pędzić na przykład w środku nocy do apteki, a potem jeszcze wyparzać, podczas gdy dzieciątko mocno płacze, doprowadzając rodziców (głównie z bezradności) na skraj załamania nerwowego.
Dzidziulka smoka nie potrzebowała. Nie upominała się, ale to my wciskaliśmy jej przy byle jakiej okazji. Jak by stanowił nieodzowną część jej buzi. I choć ta nie zwracała na niego uwagi w ciągu dnia, zostawiając gdzie popadnie i gubiąc co chwilę, tak w momencie podjęcia decyzji o odsmoczkowaniu, okazało się, że jest jej do życia niezbędny. Zaczęła pilnować go jak oczka w głowie. Tego jednego w dodatku, niezastąpionego. Nie trzymała go w buzi, ale musiał być obok, leżeć i czekać, tak na wszelki wypadek. By mieć go na oku, by nikt nie spróbował schować, odebrać. Raz nawet Dzidziulka sama, podczas spaceru, z własnej nieprzymuszonej woli, wyrzuciła swego smoka do kosza. Miała półtorej roku, może trochę więcej, więc jej komunikacja nie była tak rozwinięta, jak dzisiaj. Podjęliśmy tę próbę. Całe popołudnie opowiadała, że smoczek jej był mokry (czytaj. brudny) i wyrzuciła go do kosza. Ale gdy nastała noc i położyła się do łóżeczka upomniała się o smoka. Na słowa, nie ma, przecież wyrzuciłaś, rozpłakała się, podsuwając rozwiązanie – by dać jej trzeci (czytaj drugi). Po chwili zrozumieliśmy, że to jeszcze nie ten czas i ustąpiliśmy. Nadszedł moment, kiedy sama odstawiła smoka. Ot tak z dnia na dzień, przypadkiem. Smok sprawiał jej dyskomfort, bo zraniła sobie dziąsło. Nie mogła ssać, bo już samo trzymanie smoka w buzi sprawiało ból. Aby nie powtarzać historii ponownie z Dzidziusiem, nie wciskamy mu smoka. On karmiony naturalnie, potrzebuje jednak czasem tego oszukania, by nie leżeć całymi dniami przy mamie. Smok służy mu głownie jako… gryzak. Intuicyjnie, pierwszego smoka kupiliśmy takiego, jak kupowaliśmy Dzidziulce. Plastikowy nuk jednak sprawiał więcej kłopotu niż pożytku. Bo Dzidziuś nie chciał go ssać, a bawić się nim. Drapał dziąsłami o plastikowe elementy, oczywiście co raz płacząc przez podrażnione dziąsła. Typowe gryzaki odrzucał, były za duże, nieporęczne. Przypomniałam sobie wówczas kauczukowe smoki chicco, które nie raz widziałam na blogach właśnie. Kupiłam. Otworzyłam i rozczarowałam się. Smok był dziwny w dotyku, a w miejscu złączenia odlanej formy, wystawały małe kauczukowe kawałki. Byłam wściekła tym bardziej, że kupiłam od razu dwa, na zapas, bo ciężko dostać w naszej okolicy. Uspokoiłam się, kiedy drugi okazał się lepiej zrobiony. Cienkie kauczukowe wystające resztki usunęłam. Po wyparzeniu smok przestał być taki dziwnie lepki w dotyku. Dzisiaj jest strzałem w dziesiątkę, również za łatwe utrzymanie w czystości. Nic nie zbiera się w środku smoka, bo bardzo łatwo jest go umyć. Dzidziuś swego smokowego przyjaciela lubi bardzo. Pociągać, gdy jesteśmy poza domem i nie ma opcji ukoić przy mamie. Ale i pogryźć, potrzymać. Teraz Dzidziuś ma prawie pół roku, ale świetnie dawał sobie radę z trzymaniem, wyjmowaniem i wkładaniem do buzi, gdy miał i dwa miesiące. Nawet Tata stwierdził początkowo, że zakup był kiepskim pomysłem, skoro on ciągle łapie i wyjmuje go z buzi. Oczywiście na każdym kroku słyszymy komentarze w stronę Dzidziusia: na przykład “jakiego wielkiego smoka Ci kupili” albo, “jakiego dziwnego, jakiego śmiesznego”… Nie chce mi się tłumaczyć, że to najmniejszy i że to rewelacyjny gryzak. Milczę. Niech świat sobie myśli, co chce. Ważne, że moje dziecko jest szczęśliwe.
smok – chicco/ sweter – f&f